Schowałem swój miecz świetlny i po chwili rozejrzałem się,
nikogo nie było widać, musiałem się przesłyszeć. Zacząłem dalej przeglądać
miejsce, gdzie niegdyś stoczyłem krwawy pojedynek z moim uczniem, szkoda mi
jego. Ale poważnie przesadził, żeby mordować młodzików…co mu zrobiliśmy, w czym
Imperator Palpatine, był od nas lepszy? Szedłem dalej, oglądałem to wszystko z
zapartym tchem, tak samo jak wtedy Holokrony , Yoda miał rację przyniosły mi jedynie
ból. Bogu dzięki Luke i Leia są bezpieczni, nie wybaczyłbym sobie gdyby coś się
im stało. Po chwili usiadłem, żeby się trochę uspokoić , a tak ogólnie nogi
mnie już trochę rozbolały z tego stania. Tak więc siadłem i popatrzyłem na to
wszystko z innej perspektywy, przede mną była lawa, co innego miało być…to przecież tu
spłonął Anakin…mój uczeń. Siedziałem tak i się patrzyłem, po chwili wstałem i
odleciałem moim statkiem z tego jakże smutnego miejsca. Prawdą było, że zawsze
byłem lekko nadpobudliwy, pamiętam jak trudno było mi się pogodzić z tym, że
mam trafić do rolniczaka, z pomocą przyszedł mi wtedy Mistrz Yoda. Jak fajnie
byłoby go odwiedzić…szkoda tylko, że nie wiem gdzie udał się na to wygnanie…szkoda.
To właśnie Mistrzowi Yodzie, w końcu Qui Gon Jinn, przyjął mnie na swojego
padawana. Pamiętam go…szkoda tylko, że zginął. Był dobrym człowiekiem, choć
zbyt często sprzeciwiał się radzie dlatego też w niej nie zasiadał. Pamiętam
również ten moment jak walczyłem z Darth Maulem, mogłem zginąć tak samo jak mój
mistrz, a jednak Bogu dzięki się udało. Leciałem tak tym swoim statkiem byle
daleko stąd, na Tatooine nie zamierzałem na razie wracać, ale żeby nie
było-wrócę, bo muszę, ktoś przecież musi pomagać Larsom w opiece nad małym. Tak
więc sobie leciałem moim nie dużym statkiem, po drodze wstąpiłem do Mos Eisly,
ponieważ nie co zgłodniałem, a głodnemu trudniej przychodzą dobre myśli-jak to
mawiali moi mistrzowie. Przypomniałem sobie właśnie przed chwilą, jak został
wydany rozkaz 66. Własny przyjaciel chciał mnie zabić. Klon któremu ufał
bezgranicznie, szkoda, że nie byłem tak mądry jak jedi Koth, ciekawe czy
jeszcze żyję, bo raczej klony go nie zabił, bo brzydził się ich. Ciekawe czy
zostały jakieś klony co sprzeciwiły się rozkazowy, chyba nie…a może, miło by
było takiego poznać. Wylądowałem na porcie w Mos Eisly, wstąpiłem do pierwszego
lepszego handlarza żywnością i kupiłem coś za kredyty republikańskie, co za
szczęście że nie zmienili waluty na Imperialną, bo bym został bankrutem. Jedzenie, jak jedzenie, było dobre, a nawet
gdyby nie…to co, trzeba przecież wszystko szanować, bo pamiętam jak dawniej, to
jeszcze były czasy wojny…nie tej ale innej, dość słynnej bo klonów. Mieszkańcy
niektórych planet nie mieli co jeść wcale, a teraz niektórzy z nas przemyślają,
cholerna głupota. Dobra najadłem się
lecę, pomyślałem i wróciłem do statku. Nie wiem co mi wpadło do głowy, żeby tak krążyć po galaktyce, jeszcze mnie
ktoś rozpozna …wróciłem na Tatooine, chciałem porozmawiać z Larsami, ale
okazało się, że ich nie ma…był tylko droid, podobny nieco do R2-D2, tylko że
Zielony, nagle wyświetlił jakieś nagranie, było widać na nim…moment w którym
rodzina Larsów, zostaję wystrzelona przez Tuskenów, a mały Luke zostaję
przybrany do ich klanu. Oj, do czego ja dopuściłem, gdybym nie szwendał się po
galaktyce to by do tego nie doszło. Zacząłem się zastanawiać co zrobić.
Słyszałem o Zewie Osadników, ale oni tu nie działają. Mam chyba przewalone.
Jako że zostawiłem tuż przed domem Larsów statek, to mogę się obawiać o to chytrze
Jawowi, mi go w końcu zaiwanią, ale no cóż muszę ratować małego…Luke, inaczej
Yoda mnie zabiję…chodź nie wiem, czy jest on, aż taki zły, ale za to raczej
wybuchnie i mi nie daruję, że nie siedziałem na dupie. Zauważyłem , że w garażu
Larsów znajduję się śmigacz, co za szczęście, może jeszcze uda mi się uratować
Luke. Nałożyłem kaptur, bo nie zamierzałem sobie zniszczyć skóry, z powodu
dwóch mocno grzejących słońc. Po czym siadłem za stery pojazdu i ruszyłem przed
siebie. Długo szukałem osady Tuskenów, aż w końcu mi się udało. Nie chciałem,
być jak mój dawny uczeń, który pozostawił mnie dla ciemnej strony mocy, więc
nie rozpocząłem rzezi i pewnie, potem wielu będzie mieć mi to za złe, no może
oprócz świętej pamięci Qui Gona Jinna. Zacząłem powoli pokojową rozmowę na
temat oddania mi dziecka. Nie udało się, tak sądziłem, to przecież Tuskenowie,
czego miałem się po nich spodziewać. Rzucili się na mnie ze swoimi Graffinami,
przekazywanymi z pokolenia na pokolenie. No co miałem zrobić. Wyciągnąłem swój
miecz świetlny i go uruchomiłem po czym rozpocząłem bardzo haniebną rzecz, której
nie zapomnę do końca, życia, rozpocząłem rzeź, jeśli kiedykolwiek spotkam
mistrza Jedi…Yodę, to on mi tego nie daruję, sam sobie przecież tego nie
daruję. Możliwe, że było jakieś inne wyjście nieco mniej krwawe, ale skąd ja
miałam je znać. No skąd?. Gdy Tuskenów, obok mnie nie było już wcale,
podniosłem małe dziecko, odwinąłem z niego bandaże i od razu rozpoznałem to był
syn mojego przyjaciela-Luke. Wziąłem dzieciaka na śmigacz i odlecieliśmy, w
kierunku mojego statku. Po czym przesiedliśmy się i wylecieliśmy z tej planety,
która miał być domem małego dziecka. Lecieliśmy, tak i lecieliśmy. Nagle tuż
przed kabiną naszego statku i rozwarł się portal między uniwersalny , nie zdążyłem
skręcić i tak rozpoczęła się nasza wędrówka po uniwersach, wraz z moim mały
kompanem Lukiem Skywallkerem.
Ja natomiast byłem i będę OBI WANEM KENOBIM
A TO BYŁ WŁAŚNIE WSTĘP DO CZEGOŚ WIĘKSZEGO…
CIĄG DALSZY NASTĄPI…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz