sobota, 28 listopada 2015

Rozlew Krwi: Prolog

Rozlew Krwi: Prolog
Byłem klonem, dość znanym.
Zanim wydano rozkaz 66 służyłem pod dowództwem samego Lorda Vadera, tak wiem kim stał się Anakin-tą podłą świnią, wierzę jedna, że w środku dalej jest dobry, ale co mi to da…jak widzę taki nie potrzebny rozlew krwi. Ja jestem Rex, dawniej Kapitan Rex, obecnie jeden z tych co opuścił armię klonów, czy tam szturmowców. Nie wielu moich braci wzięło ze mnie przykład. Wiem jednak, że wraz ze mną z armii odeszli John i Robert. Tak więc była nas trójka, ale co my mogliśmy zrobić. Mogliśmy jedynie próbować ratować tych co mieli zostać zabici, a była jeszcze taka szansa…
Popatrzyłem się na swoich przyjaciół, braci i powiedział im
-Wiecie…że pozostali nasi braci nas opuścili…że my musimy walczyć dalej o wolność republiki, nie możemy pozwolić na to, żeby ta pieprzona świnia Vader i ten jego imperator przejeli nad nie kontrolę-Tymże sposobem daliśmy sobie drugi cel, prócz obrony Jedi…mieliśmy powstrzymać Lorda Vedera i Imperatora. Było nas jednak tylko trojga. Mogliśmy powiększyć naszą armię o innych…o przeciwników tego by republika zmieniła się w Imperium. Mijały tak nam godziny. Pod ręką mieliśmy dobry alkohol i upijaliśmy tak ten smutek spowodowany utratą bliskich nam ludzi. Wiedziałem, że większość Jedi już nie żyję. Myślałem jednak, że może uda nam się coś zrobić…coś naprawić. Gdy byliśmy już tak uchlani to nieprzytomności, urwał mi się film…po czym obudziłem się wraz z Johnnym i Robertem przywiązany do krzeseł. Przed nami stali nasi bracia. Wśród nich był mój dawny najlepszy przyjaciel-Cody, wymierzał on właśnie spluwę w moją twarz
-Ładnie,było tak nas opuszczać?-spytał i uderzył mnie w twarz
-Co ty…chcesz?-spytałem
-Opuściliście nas…jesteście zdrajcami, a wiecie co się robi ze zdrajcami?-spytał-wiecie?
W wycelowali w naszą trójkę broń…myślałem, że to już nasz koniec…rozległy się strzały, dwaj moi braci leżeli we własnej krwi, ja jednak nadal żyłem, albo po prostu…nie wiem co. Popatrzyłem się i również Cody i jego ludzie leżeli we własnej krwi…,,co tu się dzieję?’’ pomyślałem. Po chwili ktoś mnie rozwiązał i pomógł wstać…widocznie ten ktoś był Jedi i to nie byle jakim Jedi, to był sam mistrz Yoda. Super, że po mnie przyszedł. Szkoda tylko, że nie uratował moich braci…
-Zbierać się musimy…pakuj dupę i za mną krocz-powiedział i Mistrz i po chwili byliśmy w drodze.
Wziął mnie Mistrz na swój statek i polecieliśmy na jego planetę. Tam właśni dopiero wszystko miało się rozpocząć…cały ten Horror


piątek, 27 listopada 2015

Między Uniwersami: Początek

Schowałem swój miecz świetlny i po chwili rozejrzałem się, nikogo nie było widać, musiałem się przesłyszeć. Zacząłem dalej przeglądać miejsce, gdzie niegdyś stoczyłem krwawy pojedynek z moim uczniem, szkoda mi jego. Ale poważnie przesadził, żeby mordować młodzików…co mu zrobiliśmy, w czym Imperator Palpatine, był od nas lepszy? Szedłem dalej, oglądałem to wszystko z zapartym tchem, tak samo jak wtedy Holokrony , Yoda miał rację przyniosły mi jedynie ból. Bogu dzięki Luke i Leia są bezpieczni, nie wybaczyłbym sobie gdyby coś się im stało. Po chwili usiadłem, żeby się trochę uspokoić , a tak ogólnie nogi mnie już trochę rozbolały z tego stania. Tak więc siadłem i popatrzyłem na to wszystko z innej perspektywy, przede mną  była lawa, co innego miało być…to przecież tu spłonął Anakin…mój uczeń. Siedziałem tak i się patrzyłem, po chwili wstałem i odleciałem moim statkiem z tego jakże smutnego miejsca. Prawdą było, że zawsze byłem lekko nadpobudliwy, pamiętam jak trudno było mi się pogodzić z tym, że mam trafić do rolniczaka, z pomocą przyszedł mi wtedy Mistrz Yoda. Jak fajnie byłoby go odwiedzić…szkoda tylko, że nie wiem gdzie udał się na to wygnanie…szkoda. To właśnie Mistrzowi Yodzie, w końcu Qui Gon Jinn, przyjął mnie na swojego padawana. Pamiętam go…szkoda tylko, że zginął. Był dobrym człowiekiem, choć zbyt często sprzeciwiał się radzie dlatego też w niej nie zasiadał. Pamiętam również ten moment jak walczyłem z Darth Maulem, mogłem zginąć tak samo jak mój mistrz, a jednak Bogu dzięki się udało. Leciałem tak tym swoim statkiem byle daleko stąd, na Tatooine nie zamierzałem na razie wracać, ale żeby nie było-wrócę, bo muszę, ktoś przecież musi pomagać Larsom w opiece nad małym. Tak więc sobie leciałem moim nie dużym statkiem, po drodze wstąpiłem do Mos Eisly, ponieważ nie co zgłodniałem, a głodnemu trudniej przychodzą dobre myśli-jak to mawiali moi mistrzowie. Przypomniałem sobie właśnie przed chwilą, jak został wydany rozkaz 66. Własny przyjaciel chciał mnie zabić. Klon któremu ufał bezgranicznie, szkoda, że nie byłem tak mądry jak jedi Koth, ciekawe czy jeszcze żyję, bo raczej klony go nie zabił, bo brzydził się ich. Ciekawe czy zostały jakieś klony co sprzeciwiły się rozkazowy, chyba nie…a może, miło by było takiego poznać. Wylądowałem na porcie w Mos Eisly, wstąpiłem do pierwszego lepszego handlarza żywnością i kupiłem coś za kredyty republikańskie, co za szczęście że nie zmienili waluty na Imperialną, bo bym został bankrutem.  Jedzenie, jak jedzenie, było dobre, a nawet gdyby nie…to co, trzeba przecież wszystko szanować, bo pamiętam jak dawniej, to jeszcze były czasy wojny…nie tej ale innej, dość słynnej bo klonów. Mieszkańcy niektórych planet nie mieli co jeść wcale, a teraz niektórzy z nas przemyślają, cholerna głupota.  Dobra najadłem się lecę, pomyślałem i wróciłem do statku. Nie wiem co mi wpadło do głowy,  żeby tak krążyć po galaktyce, jeszcze mnie ktoś rozpozna …wróciłem na Tatooine, chciałem porozmawiać z Larsami, ale okazało się, że ich nie ma…był tylko droid, podobny nieco do R2-D2, tylko że Zielony, nagle wyświetlił jakieś nagranie, było widać na nim…moment w którym rodzina Larsów, zostaję wystrzelona przez Tuskenów, a mały Luke zostaję przybrany do ich klanu. Oj, do czego ja dopuściłem, gdybym nie szwendał się po galaktyce to by do tego nie doszło. Zacząłem się zastanawiać co zrobić. Słyszałem o Zewie Osadników, ale oni tu nie działają. Mam chyba przewalone. Jako że zostawiłem tuż przed domem Larsów statek, to mogę się obawiać o to chytrze Jawowi, mi go w końcu zaiwanią, ale no cóż muszę ratować małego…Luke, inaczej Yoda mnie zabiję…chodź nie wiem, czy jest on, aż taki zły, ale za to raczej wybuchnie i mi nie daruję, że nie siedziałem na dupie. Zauważyłem , że w garażu Larsów znajduję się śmigacz, co za szczęście, może jeszcze uda mi się uratować Luke. Nałożyłem kaptur, bo nie zamierzałem sobie zniszczyć skóry, z powodu dwóch mocno grzejących słońc. Po czym siadłem za stery pojazdu i ruszyłem przed siebie. Długo szukałem osady Tuskenów, aż w końcu mi się udało. Nie chciałem, być jak mój dawny uczeń, który pozostawił mnie dla ciemnej strony mocy, więc nie rozpocząłem rzezi i pewnie, potem wielu będzie mieć mi to za złe, no może oprócz świętej pamięci Qui Gona Jinna. Zacząłem powoli pokojową rozmowę na temat oddania mi dziecka. Nie udało się, tak sądziłem, to przecież Tuskenowie, czego miałem się po nich spodziewać. Rzucili się na mnie ze swoimi Graffinami, przekazywanymi z pokolenia na pokolenie. No co miałem zrobić. Wyciągnąłem swój miecz świetlny i go uruchomiłem po czym rozpocząłem bardzo haniebną rzecz, której nie zapomnę do końca, życia, rozpocząłem rzeź, jeśli kiedykolwiek spotkam mistrza Jedi…Yodę, to on mi tego nie daruję, sam sobie przecież tego nie daruję. Możliwe, że było jakieś inne wyjście nieco mniej krwawe, ale skąd ja miałam je znać. No skąd?. Gdy Tuskenów, obok mnie nie było już wcale, podniosłem małe dziecko, odwinąłem z niego bandaże i od razu rozpoznałem to był syn mojego przyjaciela-Luke. Wziąłem dzieciaka na śmigacz i odlecieliśmy, w kierunku mojego statku. Po czym przesiedliśmy się i wylecieliśmy z tej planety, która miał być domem małego dziecka. Lecieliśmy, tak i lecieliśmy. Nagle tuż przed kabiną naszego statku i rozwarł się portal między uniwersalny , nie zdążyłem skręcić i tak rozpoczęła się nasza wędrówka po uniwersach, wraz z moim mały kompanem Lukiem Skywallkerem.
Ja natomiast byłem i będę OBI WANEM KENOBIM

A TO BYŁ WŁAŚNIE WSTĘP DO CZEGOŚ WIĘKSZEGO…

CIĄG DALSZY NASTĄPI…

piątek, 6 listopada 2015

Całkiem Nowy Świat:Nowi Avengers#9

,, Z całej ekipy Avengersów zostało tylko trojga’’
QuickSilver, Kapitan Ameryka i IronMan, zostali ostatnimi Avengerami, po tym jak Magneto wraz córką odeszli z ekipy, a Moon Knight zabił LK i zniknął w kanałach. Ta trójka została ostatnimi Avengeremi, więc gdyby nagle na ziemie uderzyło jakieś niebezpieczeństwo, to ludzie mogli by polegać na nich, na bohaterach mających swą bazę w Tyszowcach. No cóż mogliby na nich polegać, gdyby nie to, że ta trójka została wysłana w kosmos, by stawiać czoło wrogowi, który zagraża losom naszej pięknej planety. Nie bali się oni śmierci, wiedzieli, że mogą nie wrócić, ale wiedzieli, że jeżeli tego nie zrobią nie będą mieli dokąd wracać…
-Antoni, ile jeszcze?-spytał Piotr
-Kawałek, zaraz lądujemy-odparł Gwizdecki
Po chwili cala trójka wylądowała na planecie swego największego wroga, ich celem było zniszczenie zła w zarodku. Można powiedzieć, że tak nie wypada-to prawda. Ale jeżeli naprawdę chce się żyć, to nie ma czegoś takiego jak-nie wypada, człowiek, chcą się bronić jest jak dzika bestia, ma w dupie to czy ktoś może na tym stracić, jego obchodzi wtedy tylko to czy przeżyję. Bohaterowie dumnie wyszli ze statku. Kapitan Ameryka w swym niebieskim kombinezonie z flagą Ameryki i Tarczą, którą zawsze nosił dumnie sobie. QuickSilver w swym Zielonym Kombinezonie, a IronMan w swej przepięknej zbroi. Szyli dumnie przez planetę wroga, nie obchodziło ich nic oprócz tego, by zmiażdżyć zło w zalążku. Nie wiedzieli jednak w jakie chore gówno się wpakowali. Nie wiedzieli również tego, że z tej wyprawy mogą nie wrócić. Przeszli parę kilometrów. Nogi wchodziły im już do dupy. Kapitan zasugerował chwilę odpoczynku. Wiedział za czasów wojny, że o żołnierzy należy dbać i zmęczeni  nie powinni atakować wroga. Usiedli na piasku, bo jakby to powiedzieć szli przez pustynie. Kapitan stanął na straży, a oni w tym czasie zapadli w drzemkę. Antoni zaczął mieć niepokojące sny. Śniło mu się, że przez czymś ucieka. Nie mógł jednak się odwrócić. Czuł, że bolą go nogi, lecz nie mógł  się zatrzymać. Biegł dopóki się wywrócił i nie ujrzał za sobą potwora żrącego jego przyjaciół. Antoni od razu potem się obudził. Nie mógł już potem zasnąć. Nie opowiedział nikomu o swoim śnie. Po paru godzinach ruszyli w dalszą drogę. Dopóki nie zostali zaatakowani, przez pokraczne istoty. Podobne do tych, które Gwizdecki widział w swoim śnie. Były wielkie, wyglądały jak dziki, ale miały dłuższe kły i  Zielone futro.
-Uciekajmy!-krzyknął Antoni i złapał przyjaciół za kombinezony. Zaczęli biec. Nikt nie pytał się dlaczego. Nie wiem, tak ślepo mu ufali, czy też mieli podobne sny. Udało im się uciec. Widocznie ten sen był tylko gównianym koszmarem-jest się z czego cieszyć. Mijały dni, Mijały noce. W końcu ekipie udało się dotrzeć do zamku swojego antagonisty. Nie wiedzieli kim on jest. Wiedzieli tylko, że zagraża on istnieniu ziemi. Nie obchodziły ich już żadne konsekwencje. Kapitan wykopał drzwi i wszedł wraz z ekipą do środka. Gwardia przeciwnika zaczęła do nich strzelać. Kapitan bronił tarczą. IronMan miał zbroję, a QuickSilver zwolnił czas, był zmienić tor kul. Po chwili cała gwardia leżała martwa, a oni stali obok przyszłego niszczyciela ziemi. Już mieli skrócić go o głowę, gdy nagle ktoś krzyknął

-Stop!- Bohaterowie zauważyli ciemność, przed oczami, po chwili rozjaśniło im się i zaczęło ich palić. Znaleźli się w Wulkanie…to był strasznie dziwne. Chwila moment i mogli zginąć. Zbroja IronMan przestał działać. Zapewne zbyt wysoka temperatura to spowodowała. Herosi popatrzyli po sobie. Dwóch z nich, chciało błagać o pomoc, ale Kapitan jak zwykle miał plan…wiele przeżył to  i wie jak przeżyć jeszcze więcej…

wtorek, 3 listopada 2015

Recenzja: New Avengers[I SERIA]



Od czego tu zacząć?
Skoro to jest Recenzja, to zacznę może od tego, że historia zawarta w tej serii, zasługuję na dłuższą uwagę,
Którą teraz oczywiście jej poświęcę. Wszystko zaczyna się gdy jeden ze złoczyńców uwalnia całą zgraję wariatów z więzienia na Ryker Island- Jeśli ktoś się domyśla to tym kimś mądrym był oczywiście Elektro, ten gostek z The Amazing Spiderman 2. No więc tak, jak on ich wypuścił to w akcje wkroczyli: Kapitan Ameryka, Iron Man, Luke Cage, Daredevil, Spiderman i Spider-Women, którzy potem żeby powyłapywać tych złoczyńców stworzyli dość ciekawą drużynę- New Avengers[bez Daredevila,bo on to woli pracować sam], do której w międzyczasie doszli  Jessica Jones, Wolverin,Niedługo potem po wydarzeniach mający miejsce w więzieniu, bohaterowie spotkali Sentrego, który zorganizował im piekło ziemi, rozpaczając po niby utracie swojej żony i zmieniając się w Voida. Niedługo potem do ekipy dołączyli Ronin i  Echo. To co się działo podczas całej akcji tej serii, czasami mnie zaskakiwało, a czasami po prostu wiedziałem, że coś się potoczy tak czy inaczej. Zaszokowało mnie jednak pewna rzecz, a mianowicie Wojna Domowa, słyszałem kiedyś, że Luke Cage chciał pokazać jacy to rządowi są źli-pokazał i to mnie właśnie zaszkowało, że oni zaatakowali go tylko dlatego, że nie chciał zgodzić się z ustawą Starka, który w międzyczasie odszedł z ekipy New Avengers…zostawiając ich na suchym lądzie. Niedługo później zginął Kapitan Ameryka i drużyna pozostała bez dowódcy, została sam… Potem była Tajna Inwazja i okazało się, że Spider-Women była szpiegiem Hydry[ Albo czegoś wcześniej nie doczytałem]. Po tajnej Inwazji nastała kolej na totalną zmianę frontu podczas Dark Regin, gdzie to Norman Osborn przejął Shield, a Stark stracił dostęp do swoich zbroi. Niedługo później po zakończeniu Dark Regin, wybuchło Oblężenie, które pozamiatało potężny Asgard z ziemi. Thor wyglądał po tym na załamanego nie dziwie mu się… wtedy też powrócił Kapitan Ameryka i wydaję się, że wszystko wróciło do normy.
Tak wygląda ogólny zarys Historii z mały niepotrzebnymi spoilerami. Patrząc teraz na to wszystko, układa mi się to w całość i podoba, Dzięki tej historii zrozumiałem na przykład to, że bycie herosem nie polega tylko na noszeniu maski, jak sądzą niektórzy i do niedawna sądziłem ja. Bycie bohaterem polega na tym, żeby umieć stanąć w obronie bliskich ci osób, żeby zawsze mieć chęć to pomagania innym. Moim zdaniem ta historia zawarta w tych 64 zeszytach zasługuję na dość sporą ocenę 10/10. Ja tam błędów nie widzę. Może dlatego, że mało czytam/choć dla niektórych może to się okazać żartem, ale poważnie w oryginale cholernie mało czytam, ale zacząłem i nie żałuję. Graficznie wszystko ładnie się prezentuję i osobiście polecam.
Dobra nie będę się już bardziej rozpisywał bo was zanudzę.

Cześć! 

środa, 28 października 2015

Taka Tam Historia#2

WPROWADZENIE
Kapitan Ameryka, zawsze był patriotą, zawsze walczył do końca, bał się ofiar w cywilach. Więc nie powinno was do dziwić, że był nawet gotów poświęcić życie, byle tylko ratować bezbronnych ludzi. To był on, nie bał się śmierci…gdyż był on prawdziwym żołnierzem i szanował życie innych ludzi, nie tak jak inni którzy nie patrzyli się za siebie i byli gotów zabić, by tylko sami mogli żyć…

TAKI TAM ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy wybuchła ta straszliwa wojna, z tego co już mi wiadomo trzecia to mieliśmy rok 2015. Ulice powoli zaczęły się wyludniać. Ludzie powoli zaczęli umierać z głodu, od kul które dostawali od wojsk przeciwnika. Taka prawda nikt nie bał się wtedy zabijać. Był jednak wtedy jeden człowiek, który życie ludzkie szanował i bronił ponad wszystko-tak to był Kapitan Ameryka-Amerykańska legenda, która zniknęła na wiele lat, by znów pojawiać się gdy nadejdzie tak pora. Ta pora już nadeszła z wybuchem trzeciej wojny światowej. Próbował on nie dopuścić do rozlewu krwi. Nie był on może już taki jak kiedyś, Czas przecież każdego zmienia. Udało mu się zgromadzić paru ludzi w jednym budynku. No bo gdzie indziej miałby ich bronić, no chyba nie na ulicy, gdzie w każdej chwili ktoś może dostać strzał w głowę i umrzeć. No więc zgromadził ich w tym domu. Było ich pięcioro, tak pięcioro: Dwie Kobiety, Dwóch mężczyzn, jedno małe dziecko które nie wiadomo do kogo należało , nie wiadomo było czy rodzice tego dziecka jeszcze żyją. No więc było ich pięcioro z tego co piszę. Kapitan codziennie zdobywał dla nich jedzenia. Był to ogromny trudy, ale on to robił bo kochał pomagać, bo wiedział, że jak ludzie się od siebie odwrócą  to będzie koniec…koniec świata…

TAKI TAM ROZDZIAŁ DRUGI
Dzisiaj był z tego co wiem czterdziesty piąty dzień po wybuchu wojny. Trudno było już o posiłek, nawet o konserwę. Na ulicy nie było już nikogo nawet słyszeć. Kapitan jednak ruszył też dziś szukać pożywienia i leków, To drugie było im bardzo potrzebne, bo jedna z kobiet, dostała rykoszeta i cudem przeżyła…Bogu dzięki, rzecz oczywista. Kapitan więc ruszył w stronę stacjonującego parę kilometrów od nich wojska wroga…a może lepiej to nazwać inaczej, wojska wrogiej armii, na jedno wychodzi ale… No więc tak ruszył tam, w swoim  cywilnym stroju. Bo kostium parę lat temu spalił i obiecał sobie że już nigdy nie włoży na siebie czegoś takiego,  że nie ma już znaczenia czy heros chodzi w kostiumie czy w cywilu, bynajmniej on nie widział różnicy. Po paru kilometrach drogi Kapitan Ameryka, a może powinienem napisać Stave Rogers, było by to chyba bardziej na miejscu, dostał się w końcu do obozu wojska. Po cichu wkradł się na jego teren. Zdjął żołnierzy. Nikt tego nie widział, ale trzeba przyznać, że gość jest niezły, Bo zrobił to w bardzo rekordowym czasie. Potem ruszył już tylko po leki i pożywienie, znalazł to i wrócił do Bazy/Mieszkania jak kto woli…

TAKI TAM ROZDZIAŁ TRZECI
Steve opatrzył kobietę i rzekł
-Jakbym musiał odejść, to proszę was o to żebyście walczyli do końca…chodzi mi o to że jakbym po prostu nie mógłbym dłużej z wami być, no wiecie o co chodzi
Wszyscy zgodnie kiwnęli głową
-Więc, trudno mi to powiedzieć, ale wiem jak zakończyć tą bezlitosną wojnę i chciałbym jutro was opuścić
-Jutro?-spytała jedna z kobiet
-Tak, Jutro-odparł Kapitan
Wszyscy popatrzyli na Kapitana ze zdziwieniem jakby gadał w całkiem innym języku
Reszta dnia minęła dla nich dość ponuro…no bo przecież ich przyjaciel, obrońca chciał odejść…

TAKIE TAM ZAKOŃCZENIE

Minął dzień, skończyła noc. Steve Rogers, opuścił mieszkanie, zostawił swoich przyjaciół i ruszył naprawić świat. Ruszył stawić czoło niebezpieczeństwu wiedział iż jeżeli nie on to raczej nikt temu nie podoła. Tak więc minęło parę miesięcy i wojna się zakończyła. Może nie Happy Endem, bo wiele ludzi straciło przez nią życie…ale liczy się to, że się zakończyła i życie na ziemi może płynąć w końcu normalnym nurtem…. 

wtorek, 27 października 2015

Taka Tam Historia#1

WPROWADZENIA

Johhny i Ben właśnie wracali swoim nowym autkiem z pracy. Ah te auto, było piękne, czerwone… Jechali drogą jakby nigdy nic, Wiadomo ludzie lubią poszaleć. No dobra, oni nieco przesadzili, jechali w terenie zabudowanym ponad 100, dla niektórych to może być mało, ale nie jest. Jechali i gdy nagle na drogę wyszła mała dziewczynka z rodzicami, chcieli zahamować, wykręcić, ominąć ich, nie udało się…Potrącili ich po czym sami mając zabryzganą w krwi przednią szybę walnęli w mury budynku stojącego obok przejścia dla pieszych. Budynkiem tym była szkoła, z której zapewne ta mała dziewczynka wracała z rodzicami. Ona i dwaj kierowcy zginęli na miejscu, mimo interwencji lekarzy nie udało się było za późno- jak już wcześniej napisałem zginęli na miejscu. Pomyślicie pewnie, że skoro to byli kiedyś tacy ważnie, mam na myśli Ben i John’ego, to trafią do nieba, za to że kiedyś byli herosami, dopóki Fantastyczna Czwórka się rozpadła, z powodu tego że Reed zabił na oczach milionów swoją żonę, żeby tylko pokazać, że jest kimś, że nie należy z nim zadzierać. John i Ben , dawni członkowie tej fantastycznej drużyny stanęli przed sądem ostatecznym to on miał zadecydować, dokąd dalej pójdą, choć wątpię by sami chcieli wejść do nieba po tym co zrobili…

ROZDZIAŁ TAK JAKBY PIERWSZY


Dawniej bohaterowie-teraz mordercy, stanęli oko w oko ze swoim stwórcy. On ich nie przegonił, popatrzył się na nich i rzekł ,,Nadszedł czas waszej próby’’, Oni popatrzyli się zdziwieni na Pan i spytali razem ,,Jakiej…Próby’’. Pan wyciągnął ze swojej kieszeni kartkę a na niej było napisane ,,Osoby które cierpią, by pomóc innym są zbawieni’’ Popatrzyli się po sobie, przecież oni zabili tych ludzi, więc dlaczego Pan pokazuję im tą kartkę.  Po chwili Bóg schował swą kartkę do kieszeni i spytał ,,Czy chcecie to co było złe naprawić? Czy zamierzacie to zostawić’’, ,,Chcemy naprawić…’’-odrzekł stłumionym głosem Ben. ,,Więc skoro chcecie to naprawić to…chodźcie ze mną’’ Pan Bóg wstał z tronu i zaprowadził ich przed portal pozwalający wrócić ponownie na ziemię. ,,Wrócicie tam i wszystko naprawicie sami ’’ Po chwili ocknęli się w swoim aucie. Na drodze leżała ta…dziewczynka ze swoimi rodzicami …straszne. Ben i John wyszli z auta i podeszli do ciał. Wiedzieli, że oni nie żyją , ale i tak zamierzali to zmienić. Wzięli ciała w ręce zapakowali do auta, które dziwnym trafem się nie zniszczyło-strasznie dziwne. Po spakowaniu ciał skierowali się swoim autem, nie przekraczając już przepisów, żeby nie narobić kolejnej bidy w stronę bazy InHumans. Ponadto Johnny miał kiedyś dość bliski kontakt z jedną z członkiń tej ekipy.  Po dojechaniu do Ziemskiej bazy tej pozaziemskiej cywilizacji, spotkali się z dość nie miłym powitaniem, jakoś się temu nie dziwię. No przecież to co oni zrobili to totalny absurd. Przez dwójkę zginęła cała rodzina. I weź tu nic nie mów, nie komentuj tego miej to daleko w tyle. Oni to wiedzieli, wiedzieli to co zrobiła ta dwójka. Oczywiście chcieli pomóc, ale mgły Terrigenu nie były przeznaczone dla ludzi…John błagał, tak samo też prosił Ben. Wiedzieli, że jeżeli nie przywrócą tym ludziom życia, mogą się pożegnać na zawsze z wejściem do Nieba…

sobota, 3 października 2015

Dwóch Aniołów Stróżów#1

ANIOŁ STRÓŻ-Czyli ten który zawsze ci pomoże, kiedy będziesz potrzebował pomocy

Prolog

Zwykły szary jesienny dzień, Ben właśnie wracał z Johnnym z warsztatu, gdy tu nagle na drodze pojawili się oni: Namor i Hulk, nie wiem co się stało, że ich zaatakowali, zapewne coś im odbiło, albo ktoś przejął nad nimi kontrolę, bo było to trochę dziwne. Rozpoczęła się walka, Hulka runął na Thinga, a Namor na Human Torcha, który właśnie w chwili ataku przeciwnika włączył ogień i odrzucił wroga na niemały kawałek . Thing w tym czasie walczył z Hulkiem, co nie było łatwą rzeczą. Walka nie trwała długo, gdyż po chwili nasz Bohater leżał na ziemi, Johnny chciał mu pomóc, ale nie zdołał bo Namor wrócił i teraz to on go odrzucił i powalił na ziemie. Bohaterowie leżeli bezbronni, ani to wezwać pomocy, a ni nic. Hulk już podnosił ręce by zmiażdżyć Benowi głowę-nie było już dla niego żadnej  nadziei, Johnny krzyknął tylko z całych sił –Nie!
I próbował wstać ale nie mógł bo Namor go pilnował, Po chwili z Bena nic już nie zostało, to był jego koniec. Po chwili tak samo Hulk załatwił również Johnnego po czym Namor i Olbrzym ocknęli się i zobaczyli do czego doszło, okazało się że to wszystko było zaplanowane…zaplanowane przez kogoś z góry…albo z dołu
Johnny i Ben ocknęli się w dość pięknym miejscu, jakby w raju. Po chwili podszedł do nich jakiś mężczyzna i powiedział
-Pan was wzywa- Bohaterowie, zdziwieni popatrzyli po sobie, po czym ruszyli za mężczyzną, który zaprowadził ich do Ogromnej Sali
-Witajcie-Odezwał się dość donośny głos, po czym Ben i Johnny spytali
- Kim jesteś?-i popatrzyli na Pana, na Pan który ich tu wezwał
-Jestem waszym stwórcą i bardzo mi przykro że znaleźliście się tu tak wcześnie, gdyż zasługiwaliście na dłuższe życie- Ben popatrzył się zdziwiony na Johnnego i rzekł
- To Pan Bóg, to oznacza że jesteśmy w niebie, a to oznacza że Reed się mylił…w tym że niebo nie istnieję, wiedziałem że to ja mam rację, wiedziałem!-cieszył się Ben,
-Okej stary…rozumiem ciebie, ale skoro tu jesteśmy, to już tego mu nie wygarniesz-przygasił Storm, Grimma, Chwilę potem Bohaterowie wraz z Panem przysiedli się do posiłku i kontynuowali dalej rozpoczętą rozmowę
-Proszę Pan, no bo skoro już tu jesteśmy, to czym możemy dalej pomagać ludziom?-spytał Ben,
-Owszem że możecie jako Gwardziści Armii Aniołów Stróżów-powiedział Stwórca,
-Wow…to może my to najpierw przemyślimy Ben-skierował się Johnny do Bena-Nie bądźmy pochopni. Po ukończeniu posiłku, Ben został jeszcze na chwilę z Stwórcą, gdy Johnny natomiast opuścił salę
- Panie Boże czy mógłbyś ściągnąć ze mnie tą kamienną powłokę?-spytał,
-Owszem mogę-powiedział Pan i pstryknął palcami po czym stał przed nim naturalny Ben Grimm.      -Bardzo ci Panie dziękuję-powiedział Ben i uradowany opuścił salę, nie zwracając uwagi na to że w kieszeni ma jakiś mały przedmiot. Johnny w tym czasie spacerował sobie tu i tam, dopóki Ben go nie znalazł
-Ben, to ty?-spytał zdziwiony
-Tak to  ja, prawdziwy ja-odpowiedział
-Słuchaj w sprawie tej gwardii , to naprawdę powinniśmy przemyśleć, bo to jest jakby ci powiedzieć dość mocny temat-powiedział Johnny
-Wiem, ale słuchaj jak nie chcesz to nie musisz, ja mogę sam dalej pomagać ludziom, ty możesz tu zostać-odparł Ben-wiesz?
-Wiem, że mogę ale jesteśmy przyjaciółmi, widziałem jak zginąłeś, nie zdołałem ci pomóc-powiedział Johnny i starł łzę z oka która mu popłynęła-Nie zdołałem…
-Ja tak samo nie zdołałem ci pomóc, ale musimy się z tym jakoś pogodzić, przykładowo możemy dalej pomagać ludziom, to powinno nam raczej jakoś pomóc-powiedział Ben
-A właściwie co szkodzi-powiedział Johnny po czym wraz z Benem poszli do Pan i oświadczyli, że chcą dołączyć do gwardii Aniołów Stróżów. Dołączyli do 7 pułku Armii pod dowództwem odważnego anioła Valeriana
-Słuchajcie żołnierze, jesteście tu by pomagać ludziom tam na dolę, tak?-spytał Valerina
-Tak jest Pułkowniku-odparli wszyscy chórem, salutując
-Więc wiedzcie jedno iż nie będę tolerował tchórzostwa, spóźnialstwa i braku szacunku, zdarzy się coś takiego od razu wylatujcie, a jak to będzie coś mocnego to możecie trawić nawet  tam na dół-powiedział pułkownik Valerian i wytłumaczył im wszystko co i  jak, co należy robić, a czego należy się prze strzegać. Po chwili cała ekipa ćwiczyła, po długim treningu Pułkownik zarządził przerwę, 20 minutową i puścił ich na posiłek. Ben i Johnny właśnie teraz zrozumieli dokąd się zaciągnęli, dowiedzieli się również, że będą tu od nich wyciskać wszystkie poty. Po posiłku pułk zebrał się ponownie, a Pułkownik Valerian , przeczytał wiadomość przesłaną anonimowym listem

-,,Kapitan Steve Rogers, potrzebuję natychmiastowej pomocy, Wieża Avengers, Nowy Jork’’ Ruszamy chłopaki-krzyknął Pułkownik po czym po chwili byli już na Wieży Avengers… Ben ruszył do boju, poczuł że z własnej siły woli zmienił się ponownie w kamiennego stwora, powalił on przeciwników Kapitana i chciał coś powiedzieć Rogersowi, ale ten go nie usłyszał, chciał mu powiedzieć- Powiedz Sue i Reedowi, żeby się już o nas  nie martwili, gdyż jest nam tam na górze bardzo dobrze…